czwartek, 20 kwietnia 2017

4

CZ. II. ILE GODZIN W WIECZNOŚCI


DŁUGA TA ZIELONA MILA

 ۞
Marcel Szatan kroczy powoli starym, dobrym korytarzem — niczym zieloną wykładziną na śmierć jak w Zielonej mili. Światło sączące się z wiszących u sufitu, podłużnych lamp ma w sobie coś złowróżbnego. Rozmaite cienie układają się w fantasmagoryczne kształty wyciągające szpony w stronę bezbronnego chłopaka. Poszkodowany znów czuje nieznośne mrowienie w nogach. Nasila się ono, gdy osiemnastolatek spogląda na ścienny zegar i rejestruje godzinę dwudziestą. Jeszcze cztery. Jeśli mnie nic nie zje za zbycie Hany, może jakoś dożyję. Skręca do salonu, opanowując drżenie rąk i tłamsząc chęć wykręcania palców. To nie wyglądałoby dobrze, a i tak pomyślą, że mnie porąbało, ale muszę to zrobić, bo zwariuję jeszcze przed północą.
Chłopak rozgląda się po największym pomieszczeniu w domu, które wydaje się jeszcze bardziej rozległe ze względu na skromne umeblowanie oraz ściany pomalowane piaskową farbą. Rodzice siedzą na narożnej kanapie w kolorze zwanym kawą z mlekiem. Pamiętam, jak matka szalała na salonach, szukając czegoś nowoczesnego dla postępowych ludzi. Andrzej uparcie wpatruje się w ekran telewizora, ze skupieniem śledząc losy bohaterów Wstrętu Polańskiego. Klasyk klasykiem, ale ile można oglądać to samo? — Marcel ma ochotę westchnąć. Za to Alina maluje paznokcie na intensywny fiolet, jakby pozazdrościła biskupowi. Nie przejmując się chemikaliami, jednocześnie chrupie słone krakersy.
— Cześć — oświadcza nastolatek, po czym uśmiecha się szeroko. Jezu, prawie jak ta kuzynka, co ją za dzieciaka prąd kopnął.
— Cześć, młody — odpowiada jego ojciec, nawet się nie odwracając.
Mężczyzna mruga wyjątkowo oszczędnie, jakby nie chciał przegapić ani sekundy filmu. Natomiast Alina jedynie kiwa głową, oglądając z urzeczeniem swoje dłonie. O co biega z tym wydłużaniem szponów? — zastanawia się osiemnastolatek. 
Marcel przechodzi przez pokój, aż dociera do kanapy i siada na jej narożniku, położywszy stos krzyżówek na okrągłym stole. Drapie się w nos, który swędzi go przez intensywny zapach grejpfrutów, od którego nie może się uwolnić. 
— Co robicie? — rzuca. — Spełniacie swoje ambicje?
Zaciska usta i zaczyna kiwać głową. Robi to zbyt energicznie niczym aktor chcący za dobrze. Nastrojowa ścieżka dźwiękowa filmu sprawia, że całość prezentuje się jeszcze bardziej groteskowo. Byłbym po tej drugiej stronie kamery przewiduje  chłopak.
— Myślałam, że zrozumiałeś — wzdycha Alina, po czym dmucha na paznokcie i kontynuuje. — Nie stać nas na ten kurs. Z konkursem nie wyszło, a całości nie opłacimy. Przykro mi, ale...
— Nie o to chodzi! — zapewnia najmłodszy Szatan. — I naprawdę nie szkodzi. 
— To o co? — zagaja kobieta, mrużąc oczy podczas wpatrywania się w syna.
Nastolatek czuje, jak ściska go w gardle. Chwyta za kołnierz koszulki, chcąc przepuścić więcej powietrza. Nie jest w stanie nic powiedzieć, więc jedynie wzrusza ramionami. Stara się niewinnie uśmiechnąć, a wychodzi mu kopia Normana Batesa. Ja też muchy bym nie skrzywdził  ocenia. 
Kobieta z kwestionowaną subtelnością kopie męża w goleń. Ten aż się podrywa, po czym łapie za pokrzywdzoną kończynę i rozmasowuje ją z matczyną czułością. Mężczyzna nie omieszka z wyrzutem spojrzeć na ukochaną, co rejestruje uważny Marcel. Boże, co za cyrk. Młody Szatan aż nie wie, gdzie podziać wzrok.
— Za co, kruszynko? — pyta Andrzej przez zaciśnięte zęby, z filmowym wstrętem wpatrując się w potężną stopę małżonki. — To znaczy, tak, młody, tak, możesz z nami o wszystkim porozmawiać. Masz nasze wsparcie, akceptację. Nie musisz się bać, zrozumiemy, bo cię kochamy.
Osiemnastolatek kiwa powoli głową, jakby chciał powiedzieć, że to wie. Nie jest pewien, czy powinien, zatem wygodnie milczy. Robi się coraz bardziej duszno. Po twarzy chłopaka spływa płot, a policzki czerwienieją.
— Mogę tu chwilę z wami posiedzieć? — wypala młody Szatan, głos mu drży.
Teraz to dopiero patrzą na mnie, jakby mieli zamiar lecieć po wodę święconą i krucyfiks. Małżonkowie zgodnie kiwają głową, nic nie mówiąc, by nie przepłoszyć młodego niczym cennej zwierzyny. Marcel najlepiej rozumie trafność tego porównania. Powoli przysuwa się bliżej bliżej rodzicielki. Pora na zmianę roli. Woli być łowcą, nie ofiarą. Zacząć działać zamiast tkwić bezczynnie w jednej pozycji lub z zajęcą odwagą chować się po kątach. Gdy znajduje się wystarczająco blisko, kładzie głowę na znajomym ramieniu matki.
Alina marszczy czoło, po czym dzieli się zdezorientowaniem z równie zaskoczonym mężem, sugestywnie na niego spoglądając.  
— Młody, to na pewno nic nie zmieni — zapewnia Andrzej.
— Ccccciii... — mruczy wskazany, chowając twarz w zagłębieniu przy szyi rodzicielki.
Cyrkowiec nieustannie przesiaduje w głowie chłopaka, nie zamierzając jej opuszczać. Nie pozwala nie myśleć o ostatniej rozmowie i całej reszcie zawirowań, łącznie z równie tajemniczym Draculą. To wy nie jesteście prawdziwi. Marcel pierwszy raz od dawna delektuje się cytrusowym zapachem, wręcz desperacko o nim myśląc, chcąc go zapamiętać, utrwalić. 
Kiedy chłopak spogląda na biskupi kolor lakieru, przypomina sobie jedne ze swoich urodzin. Mama wyznała mu tamtego dnia, że zawsze chciała mieć tylko córeczkę, po czym spytała, czy to w porządku, a Marcel wypalił: a gdybym powiedział, że wolałbym drugiego tatusia od ciebie, to byłoby w porządku?! i histerycznie się rozpłakał. Jako osiemnastolatek nie może się nie roześmiać, wspominając. To jest prawdziwe. Prawdziwsze niż cokolwiek innego na tym świecie.
— Krakersa, kotku? — proponuje Alina, jednak nie czeka bezmyślnie na odpowiedź, tylko ujmuje w dłonie twarz syna, by najpierw złożyć na jego czole słodki pocałunek.

۞
Marcela budzi fragment jednej z ulubionych arii operowych jego ojca. Przerażające, ale skuteczne. Półprzytomny chłopak wyciąga rękę w stronę komody, by wyłączyć budzik. Po omacku znajduje komórkę i wciąga ją do łóżka. Mam pół godziny na ogarnięcie się i dotarcie. Kiedy nastaje upragniona cisza, ocenia, że najchętniej przewróciłby się na drugi bok oraz dokończył sen o pisaniu razem z Sapkowskim. Wyszedłby niezły miszmasz. Strzygi na żyrandolu. 
Szatan rozciąga się, z żalem wydostając spod ciepłej kołdry. Wzdryga się po postawieniu bosych stóp na podłodze. Zakłada okulary, jeszcze mrugając, by przyzwyczaić oczy do oszczędnego oświetlenia. Siada na łóżku, z trudem opanowując chęć opadnięcia na nie, i zakłada grube, zimowe skarpety. Co ja, do cholery, robię? Co z zasadami pomagającymi przetrwać w horrorze? Jesteś cholernym hipokrytą, stary. Wzdycha, wstając, po czym rusza w stronę szafy z ubraniami. W pokoju panuje półmrok, a przez granatowe zasłony jest dziwnie niebiesko. 
Marcel, niemal potknąwszy się o pozostawiony woreczek ze sportowym strojem na wychowanie fizyczne, otwiera drzwiczki, by przyjrzeć się zawartości garderoby. Prawie zamarzłem na ostatniej mszy o osiemnastej. Co ubrać na nocną eskapadę? Z pewnością kalesony. Sięga także po świeżą bieliznę, jeansy, cienką bluzkę i sweter. Reszta na dole. Chłopak zaczyna się ubierać, przeklinając pod nosem. Jak mnie zaszlachtują, to ich uniewinnią, bo sam się prosiłem. Znajduje zbyt wiele dziur w znoszonych kalesonach, więc traci czas, szukając takich w lepszym stanie. Natrafia tylko na wściekle czerwone, ale nie zamierza kręcić nosem. Wciąga na nie jeansy, a potem zakłada drugą parę skarpet. Bluzka nie sprawia żadnych problemów, ale Szatan naciągając sweter, zgrzyta zębami, przeklinając elektryzujące się włosy. 
No to koniec. Pora pędzić jak goniec. Chłopak idzie na palcach w stronę drzwi. Albo raczej jak żółw po zderzce z innym rozgarniętym inaczej żółwiem. W filmach wszystko jest takie łatwe. Nikt nie ma kaktusów na parapecie, a z okna może gładko jak łasica zeskoczyć na trawę, nie łamiąc sobie karku. Pamiętał, by zostawić je uchylone, więć musi tylko delikatnie popchnąć klamkę i może wejść na korytarz. Nogi ma jak z waty, wolno idzie przed siebie. Zdaje mu się, że nawet oddycha za głośno. Zawsze tak dyszę jak Golden Retriever podczas przejażdżki kabrioletem? Dlatego wuefista zawsze krzywo na mnie patrzy? Nie chodzi tylko o postawę godną przedstawiciela rodziny strachów na wróble?
Zwalnia jeszcze bardziej, gdy zbliża się do sypialni rodziców. Podłogo, jak tylko się odezwiesz, jeszcze coś naderwiesz. Współpracuj, nie pajacuj. Zaciska zęby, potem i usta, choć nie znosi oddychać samym nosem. Te kilka metrów dłuży mu się jak okrążenie na stadionie podczas wiosennego biegania. Kiedy już prawie wydostaje się z zagrożonego terenu, słyszy podniesiony głos matki:
— Andrzeju, co ty wyprawiasz? Zimno leci.
Marcel nie musi długo czekać na odpowiedź ojca:
— No daj spokój, nie mogę popodziwiać własnej żony? Mhm... nie masz ochoty?
Młody Szatan wyobraża sobie rodzicielkę zdejmującą mężowi zawadzające okulary, które jeszcze bardziej upodobniają go do syna. Są zbyt podobni, by Marcel nie czuł się dziwnie. Już lecę, lecę, zaraz zaczniecie tę hecę. Mną się nie przejmujcie, sobą się zajmujcie. Obarcza schody morderczym spojrzeniem. Jedno skrzypnięcie, jutro draśnięcie — ostrzega je, dochodząc. Zaciska dłoń na balustradzie. A gdybym po niej zjechał? Pewnie nie tylko na drugą stronę schodów, a nie jestem gotów. 
Zaczyna stawiać kolejne kroki, omijając co drugi stopień. Wsłuchuje się w szybko bijące serce. Czy kiszki grające marsza rzeczywiście wydają dźwięki? Gdy wreszcie wkracza na parter, wzdycha z ulgą, po czym już spokojnie wyciąga z szuflady klucze. Bez zbędnych komplikacji i szalonych akrobacji. Zakłada kurtkę, a kaptur naciąga na głowę. Otwierając drzwi prowadzące na zewnątrz, zawiązuje wokół szyi wzorzysty szal. Uderza go zimno bijące z zewnątrz. To znak bym się cofnął i przynajmniej nie kojfnął? Niech mnie Boże wspomoże... Zamyka za sobą dom, w trakcie czego ledwo powstrzymuję się od odprawiania dziękczynnych obrzędów, które zadedykowałby samemu sobie.
Noc otulająca Gniezno jest jasna i gwiaździsta, a sierp księżyca śmiało wychyla się ku potencjalnym obserwatorom. Silny wiatr targa włosami Marcela. Podrywane ziarna piasku dziwnym trafem ciągną do oczu nastolatka, mimo że chronią je okulary. Mieli poszerzyć chodnik do Targowskich i co? W następnym roku, taaa. 
Rusza dalej wyłożonym kostką podjazdem, potem chodnikiem. Nieustannie rozgląda się dookoła, szukając ludzi i pomieszczeń, w których byłoby włączone światło. Nie przerywa oględzin, ale i nie zwalnia, idąc szybko w stronę cmentarza. Jego wzrok zatrzymuje się dłużej na domu miejscowego weterynarza. Chłopak dostrzega kobiecą sylwetkę w jednym z okien. Wąsata Agata? Kwiat Północy to to nie jest. 
Wpycha dłonie coraz głębiej do kieszeni. Pora zainwestować w rękawiczki. Ogarnia go jeszcze większy chłód, gdy wyobraża sobie, co się niedługo wydarzy. Na wyobrażenie duetu krwiożerczego wampira i złośliwego cyrkowca żołądek podjeżdża Marcelowi do gardła. Halucynacje są potencjalnie problematyczne. Zwłaszcza, że potrafią skłonić do nocnej wyprawy na cmentarz. Chociaż lód zdążył stopnieć, nie będzie żadnych potknięć. Już się do niego zbliża. Widzy wysoki, ceglany mur, który dawno przerosły potężne topole. Bój się żywych, nie obawiaj robaczywych — mawiała seniorka Szatanów. Teraz to mnie coś zżera od środka, kolejne przekleństwo od przodka?
Kiedy dociera do głównej bramy, wykonuje znak krzyża, po czym w akcie ponurej desperacji z powrotem usiłuje chronić zmarznięte palce. Nim przekracza granicę, obraca się jeszcze kilka razy na pięcie. Znalazłszy się w obrębie cmentarza, kręci głową. Cyrkowiec nie sprecyzował miejsca spotkania. Marcel nie wie więc, gdzie się podziać. Żaden zakątek cmentarza nie prezentuje się zachęcająco. Gdybym o tym pisał, dodałbym pohukiwanie sów. Totalnie. 
Skręca w losową alejkę. Wariacje ze śniegiem odeszły w niepamięć, ale powróciło błoto. Świetnie. Jeszcze się będę tłumaczył z ubłoconych butów. I nie tylko. O Boże, jak wejdą teraz do mojego pokoju, już nigdy nie zaznam spokoju. Szatan szuka zapalonych zniczy, chcąc znajdować się we względnie oświetlonej części. Żarty to żarty, ale odkrywamy karty. Gdzie ten cyrkowiec? Co za... Mocne uderzenie w kark zwala go z nóg. Marcel wciąga gwałtownie powietrze. Niemal uderzył głową o nagrobek, wypuścił telefon. Czuje pulsujący ból, w jego skroniach dudni krew. Szatan woli się nie odwracać.

۞
— Jeszcze raz cię przepraszam, kochanieńki — powtarza kobieta, nie przestając głaskać chłopaka po zaczerwienionym policzku. Na jej twarz pada światło bijące od znicza z czerwonego szkła. — Twoje okulary. Zbita szybka, to moja wina.
Marcel odruchowo kiwa głową, otępiale rozglądając się dookoła. Czekaj, okulary, co? Cholera. Faktycznie, jestem ślepy. Jednocześnie wyciera ubłoconą komórkę o spodnie. Oczywiście spadła na ekran. Nogi się pod nim uginają, ale jeszcze stoi. Noc, mimo że jasna i względnie przyjazna, widocznie nie ma pokojowych zamiarów. Wiatr nie daje spokoju, szumią poruszane drzewa. Osiemnastolatek rozmasowuje kark, nie rozumiejąc, co tak naprawdę się stało. Nowe Draculi wcielenie? Jakieś objawienie?
— Kupuję u Szewczykowej drogie znicze. Takie z różami dookoła... mieści się duży wkład, nie ma problemów z zamykaniem, otwieraniem, pasują do różnych wiązanek, wszystko ładnie, pięknie — wyznaje staruszka, drapiąc się po czerwonej plamie, która pokrywa niemal połowę jej twarzy. 
— Takich zniczy ze zniczem szukać — mruczy Szatan, oglądając uszkodzone okulary. Stara się nie taksować wzrokiem tajemniczego znamienia.
— Dokładnie! A ciągle mi je kradną. Non stop! Co kupię, to znikają — zarzuca starsza pani. — To pomyślałam, że się zaczaję. Zostałam na cmentarzu. Ja tam się nie boję! Moja kochana Irenka zawsze powtarzała, że bać się trzeba żywych, nie obawiać robaczywych. Rację miała kobitka. No i dziś tak stoję ukryta, patrzę przechodzi ktoś tędy... nerwowe ruchy, kaptur na głowie. Nie poznałam cię. No to wzięłam wazon i pacnęłam. Nie mocno! Żadnej przemocy!
— Żadnej... — mruczy Marcel, przestając rozmasowywać kark. Wzrusza ramionami, pojękując. Decyduję się przestawić felerny, czerwony znicz, by niepokojące światło nie padało już na twarz jego towarzyszki. — Babcia... i jak nie poznała? Potem olśnienia pani dostała?
Kobieta unosi dłonie i składa je ze sobą. Najpierw gonitwa, potem modlitwa — komentuje chłopak. Zakłada z powrotem okulary, zbita szybka aż tak bardzo mu nie przeszkadza. Gorzej z ciągłym pulsowaniem, bo ból karku bardziej daje się we znaki. 
— To ty mnie, kochanieńki, nie poznajesz? — wzdycha staruszka. — Jadwiga!
Szatan uśmiecha się głupkowato — nawet wizja spotkania z duetem zwid mających dziwne teorie i podejrzenia wydaje się bezpieczniejsza.
— Coś bardziej, ummm, charakterystycznego, nienotorycznego? — zagaja po chwili. Nie chce myśleć o słowach cyrkowca, zarzutach. To prawdziwe, prawdziwe. 
— Babcia Hany — tłumaczy kobieta. — Już pamiętasz? Trochę mnie w Gnieźnie nie było, u córki w Warszawie pomieszkiwałam. Tak mnie do stolicy powiało! Ale ja ciebie poznałam, poznałam. Taki uroczy chłopak. Hana cię chwaliła. Tak śmiesznie mówisz, że nie opowiadania, a wiersze powinieneś pisać.
— Z tymi częstochowskimi rymami? Szkodliwsze od tsunami — prycha Marcel. No to wpadłem. Mam wyczucie — fałszywe odczucie.
— I jeszcze skromny — komentuje współrozmówczyni z uznaniem. — A szczery? Zobacz, jakie sobie trzewiczki sprawiłam. Ładne?
Jadwiga odważnie prezentuje buty z farbowanej na czerwono skóry, które sięgają jej prawie do kolan. Częściowo znikają za dość długą, ciemną spódnicą z ozdobnymi falbanami. 
— Do twarzy w nich pani... znaczy... są w stylu Hany. Takie niebanalne, całkiem, umm, trafne — ciągnie chłopak, krzywiąc się. 
— Dziękuję ślicznie. Kochanieńki, ja lecę. Może jeszcze dziś natrafię na tego, co mi te wszystkie znicze zakosił, a wtedy... — Staruszka rozciąga popękane usta w diabelskim uśmiechu i odchodzi, machając.
— Dobranoc — szepcze osiemnastolatek, ale towarzyszka już go nie słyszy. Żadnych kazań, przeciwwskazań? Niech sobie ten chłopiec uroczy sam po cmentarzu kroczy?
Szatan poprawia okulary i odgarnia włosy z czoła. Pora się ogarnąć, bogactwa nocy zagarnąć. Już sobie wyobraża, jak kark będzie jutro bolał. Patrzy na zmniejszającą się sylwetkę Jadwigi. Coś było. Ona miała wypadek... ta plama na twarzy. Potem trochę jej się pomiźgało, dostawała jakieś leki uspokajające i jej pilnowali. 
Chłopak wyciąga komórkę, by sprawdzić godzinę. Masz minut cztery, nie rób afery. Mój świat jest prawdziwy, tylko ja nadwrażliwy. Słychać już tylko podmuchy nieubłaganego wiatru. Szatana przechodzą dreszcze. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie, co to będzie? Och, na razie jedynym dziadem jestem ja. Totalnie zdziadziałym imbecylem. Postraszycie mnie szatanem, mhm?
Czekając i powoli maszerując, sprawdza Facebooka. Nie może się powstrzymać, gdy widzi aktywną przyjaciółkę. 
Ty: Kup babce smycz.
Kochana Hana: Mhm? 
Ty: Kaganiec.
Kochana Hana: O co chodzi?
Ty: Może najlepiej zainwestuj w kojec.
Kochana Hana: Do rzeczy, Poe.
Ty: Chrzanić kojec. Nie zasłużyła na nic więcej prócz klatki.
Kochana Hana: Babcia Jadzia?
Ty: Prócz budy.
Kochana Hana: Co zrobiła? I czy ty wiesz, która godzina?
Ty: Budy bez dachu.
Kochana Hana: Anielski orszak niech Twą duszę przyjmie.
Ty: I ja cię kocham.
Kochana Hana: Będę wierną pacyfistką i nie zrobię ci krzywdy, ale pisz normalnie. Co z babcią? Ona nie może zostać bez opieki.
Ty: Nieźle sobie radzi. Lepiej, niż ją pilnują.
Kochana Hana: Gdzie jesteś? Ona też tam jest? Nie żartuję

Wtem Marcel potyka się o coś i znów cudem unika poważniejszego uszczerbku na zdrowia. Wie, że upadki bywają bardzo sugestywne. Unosi więc głowę, by sprawdzić, koło czego się wywrócił. Musi wstać, bo nie jest w stanie przeczytać napisu na szarawym nagrobku. Niezgrabnie przywołuje się do porządku i podnosi z ziemi, otrzepując spodnie. Z błotem nie może nic zrobić, toteż powraca do tematu iście cmentarnego. Spostrzega, że natrafił na grób sąsiadki, Jasnorzewskiej, która zmarła przeszło dziesięć lat temu. 
Oddech więźnie Szatanowi w gardle, gdy zauważa on stojący na płycie nagrobkowej talerzyk z szarlotką oraz miętowymi cukierkami.  
Niósł ślepy kulawego
Szablon stworzony przez Lune / Technologia Blogger / Credits: X X X